Jaka piękna katastrofa
Na temat tego, w jaki sposób były prezydenta Bytomia Piotr Koj dorobił się wysokiej (jak na bytomskie standardy aktywności obywatelskiej) niechęci społecznej, która przełożyła się na odwołanie w wyniku referendum, można napisać pracę doktorską. Ile komentatorów, tyle wyjaśnień. Chyba wszyscy zgodzą się jednak, że koniec rządów Piotra Koja w Bytomiu można podsumować cytatem z Greka Zorby: „Jaka piękna katastrofa”.
Dla red. Marcina Hałasia z „Życia Bytomskiego”, znanego z radykalnych, prawicowych przekonań, powodem katastrofy była współpraca z ludźmi wcześniej współpracującymi z SLD. Dowodów na bezpośrednią współpracę z SLD redaktor nie znalazł, bo znaleźć nie mógł, a wymyśleć nie chciał.
Zdaniem działaczy bytomskiej Platformy Obywatelskiej do sukcesu referendum przyczyniła się rzecznik prasowa Urzędu Miejskiego Katarzyna Krzemińska. Pani rzecznik miała zrobić prezydentowi Kojowi pranie mózgu o skutkach opłakanych. Taka wersja zwalnia z wszelkiej odpowiedzialności innych współpracowników byłego prezydenta miasta. Mogą zaintonować kibicowską przyśpiewkę, o tym, że nic się nie stało.
Natomiast sam Piotr Koj uważa, że padł ofiarą oszczerstw. Ciekawa koncepcja, jak na lokalnego polityka, który bez mruknięcia oka posługiwał się kłamstwem.
Dorzucę i własne dwa powody, chociaż mógłbym wymienić ich znacznie więcej. Na potrzeby niniejszego tekstu wybrałem te dwa, które uważam za najważniejsze.
Pierwsza przyczyna wymaga sięgnięcia pamięcią do listopada 2006 r., gdy Piotr Koj wygrał wybory z dotychczasowym prezydentem miasta Krzysztofem Wójcikiem z SLD. W systemie demokratycznym to żadna sensacja – nastąpiła zmiana warty podyktowana przez wyborców. Piotr Koj zinterpretował swój sukces inaczej. Dla niego w Bytomiu w roku 2006 obalono z siedemnastoletnim opóźnieniem PRL. Chowając się za tą ideologiczną zasłoną przespał pierwsze cztery lata rządów. Robił na mnie wtedy wrażenie człowieka zdziwionego, że jako prezydent miasta musi rozwiązywać jakieś prozaiczne, codzienne problemy. On przecież był od wielkich dziejowych przełomów. Na usprawiedliwienie Piotra Koja trzeba przyznać, że ta euforia dotknęła także jego ówczesne, pochodzące z PO, PiS i LPR, otoczenie.
Druga przyczyna korzeniami tkwi w pierwszej. Odziedziczył po poprzedniku nie tylko trwające inwestycje, ale także plany innych z już zmontowanym finansowaniem ze środków europejskich. Własne, autorskie pomysły, jeśli się pojawiały to albo ich finansowanie oparte było w całości na bankowych kredytach albo realizacja ciągnęła się miesiącami, była nieudolnie prowadzona, a efekt był wątpliwy. Jeśli dodać do tego bałaganiarskie planowanie kolejnych budżetów nie wydaje się dziwne, że w bytomskiej kasie zaczęło brakować wolnej gotówki na spłatę radośnie zaciąganych kredytów. Realizacja pomysłów po poprzedniku pozwoliła Piotrowi Kojowi wygrać wybory w 2010 r. Przysłowiowe przecinanie wstęgi musiało się jednak skończyć, a konsekwencje finansowe niedolnej działalności stawały się coraz bardziej uciążliwe. Zaczęły się oszczędności. Piotr Koj ciął wydatki w sposób równie bałaganiarski jak dotychczas je planował. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
Piotr Koj jest członkiem Platformy Obywatelskiej. Uważał, że ta legitymacja partyjna tłumaczy go ze wszystkiego. Okazało się, że nie. Warto zapamiętać tę naukę.