Koniec miejskich inwetycji

W ostatnim numerze tygodnika „Polityka” pojawił się artykuł Adama Grzeszczaka i Mariusza Janickiego pt. „Wojny Miast”. Autorzy piszą o cichej wojnie między polskimi miastami o pieniądze, prestiżowe inwestycje i imprezy. Autorzy zwracają uwagę na zadłużenie, piszą: „…. Wrocław jest dziś jednym z najbardziej zadłużonych polskich miast. Sukces został zbudowany na pożyczonych pieniądzach”.

„Polityka” dotknęła poważnego problemu polskich miast – brak własnych pieniędzy na inwestycje modernizujące infrastrukturę, poczynając od dróg, a kończąc na placówkach kultury. Co prawda ostatni okres był dla polskich miast czasem poważnych inwestycji, ale podstawą dla tego były fundusze europejskie, różnego rodzaju dotacje i granty pozabudżetowe oraz kredyty. Zaciąganie kredytów, które bardzo często były elementem niezbędnym przy pozyskiwaniu funduszy europejskich, w dużym stopniu umożliwiła wprowadzona w 2004 r. nowa ustawa o finansach publicznych (tzw. ustawa Uczkiewicza, od nazwiska ówczesnego wiceministra finansów). Przyniosła ona znaczący wzrost dochodów miast, a co za tym idzie zwiększyła możliwości kredytowe.

Warto zwrócić uwagę, że kwestia kredytów to problem znacznie szerszy. Aby ocenić politykę kredytową danego miasta, nie można wyłącznie odnosić się do ustawowej granicy zadłużenia, ale także trzeba zwrócić uwagę na strukturę miejskich wydatków, na ponoszone przez miasta wydatki koniecznie, związane np. z utrzymaniem oświaty. Tłumacząc to w prosty sposób – trzeba pamiętać, ile w miejskiej kasie będzie wolnej gotówki na spłatę kredytów. Z tego punktu widzenia ocena ryzyka kredytowego w polskich miastach była różnie prowadzona. Niestety czasami doraźne potrzeby polityczno-wyborcze były ważniejsze od realnych możliwości finansowych. Konsekwencje takiego postępowania bywają bolesne. Nagle okazuje się, że trzeba ciąć wydatki na cele społeczne.

Wróćmy jednak do głównego problemu. Co z inwestycjami w polskich miastach w najbliższych latach? Napisałem wcześniej, iż polskie miasta przeżywają okres intensywnych inwestycji. Niestety ten czas się kończy. W okresie rządów PiS-u, z inicjatywy ówczesnej minister finansów Zyty Gilowskiej, zlikwidowano najwyższą stawkę podatkową dla osób najlepiej zarabiających. Zabawne jest to, że zmianę taką wprowadził PiS, partia o programie podobno socjalnym. Spowodowało to znaczący spadek dochodów państwa. Dotknęło to w znaczący sposób budżety miast, ponieważ udział w dochodach z tzw. PIT-u jest decydującą pozycją w miejskiej kasie. Po roku 2013, a najdalej 2014 konsekwencją będzie zmniejszenie miejskich inwestycji o połowę, a może nawet o 2/3. Ci włodarze miast, którzy to zauważyli w odpowiednim czasie pewnie sobie jakoś poradzą. Gorzej z tym mniej rozgarniętymi, którzy nadal będą stosowali zasadę: zastaw się, a postaw się.

Czy jest sposób na wyjście z tej sytuacji? Jest – trzeba przywrócić najwyższą stawkę podatkową dla osób wysoko zarabiających. Czy jednak znajdzie się rząd i parlamentarzyści, którzy to zrobią? Obawiam się, że nie. Będzie to oznaczało, że w polskich miastach, z jednej strony będzie się ciąć wydatki na cele społeczne, z drugiej wprowadzać dalsze znaczące podwyżki miejskich opłat. W wielu miastach pozyskane w ten sposób pieniądze pójdą wyłącznie na spłatę kredytów i odsetek od nich.

Jeśli rządzących Polską nie będzie stać na odważne decyzje, miasta czekać będzie okres solidnego zaciskania pasa. Tym bardziej bolesny dla tych prezydentów miast, burmistrzów i radnych miejskich, którzy będą musieli powiedzieć swojej klienteli wyborczej bolesną prawdę – nie ma kasy.

Comments are closed.