Negocjacje, czyli w koło Macieju

Wszystkim, którzy ostatnio mnie pytali, co bytomskie SLD zrobi podczas wyborów samorządowych jestem winny wyjaśnienie. Zwłaszcza, że ostatnio nie pisałem o Bytomiu na moim blogu. Nie pisałem, bo upoważniony przez koleżanki i kolegów, brałem udział w imieniu bytomskiego SLD w negocjacjach zmierzających do wystawienia koalicyjnej listy wyborczej w Bytomiu i poparcia wspólnego kandydata na prezydenta miasta.

Jak łatwo się domyślić nie rozmawialiśmy z bytomskim PiS-em, bo już wystarczająco zdemolowali państwo, więc raczej trzeba im pomóc w odspawaniu się od Bytomia. Nie rozmawialiśmy też z Damianem Bartylą, bo jest słabym prezydentem miasta i trzeba wybrać kogoś lepszego. Zatem, jeśli śledzicie, co dzieje się w Bytomiu, domyślacie się, z kim rozmawialiśmy. Ale zacznijmy do początku. Nie będę używał nazw i nazwisk jednak bystry czytelnik bez problemu dopisze sobie sam właściwe dane.

W bytomskim SLD potraktowaliśmy poważnie głosy nawołujące do tworzenia wspólnego frontu w doprowadzeniu do zmiany władzy w Bytomiu, co w kupie jest łatwiejsze a i razem łatwiej przeciwstawić się PiS-owi. Nie ma także, co ukrywać – trzeźwo oceniamy naszą aktualną pozycję polityczną. Uznaliśmy, więc że lepiej dołożyć nasze poparcie do solidnego wspólnego wysiłku.

Jako pierwszą odbyliśmy turę rozmów z kandydatem na prezydenta Bytomia, który jeszcze do niedawna był entuzjastycznym współpracownikiem prezydenta Bartyli, ale obecnie entuzjazm mu przeszedł. Te negocjacje szybko się zakończyły, bo opieranie wspólnego startu na snutej przez kandydata wizji dzielenia skóry na niedźwiedziu, który jeszcze cały czas biega wolny po lesie jest nonsensem. Nas interesowała rzeczywista gwarancja zmian w Bytomiu i powstrzymanie PiS-u a kandydat opowiadał nam o tym ile przysłowiowej skóry wykroi nam jak wygra.

Na tym etapie opuścił SLD nasz jedyny radny. Okazało się, że różnimy się, co do celu negocjacji. Dla niego najważniejsze było, aby za wszelką cenę zostać ponownie miejskim radnym. A że kandydat-były entuzjasta oferował jeszcze wiele innych przyjemności, SLD przestało być dla radnego atrakcyjne. I chociaż bajdurzy, w płatnym ogłoszeniu zamieszczonym w bytomskiej prasie, iż nadal jest lewicowy to zabrakło mu rozumu i odwagi, aby przeciwstawić się w Radzie Miejskiej dekomunizacji Szkoły im. Gen. Jerzego Ziętka. Oceńcie to sami.

Przeszliśmy, zatem szybko do negocjacji z bytomską strukturą największej partii opozycyjnej. Na początku zdawało się, że idzie ku dobremu. Zgodziliśmy się, że Bytom potrzebuje zmiany, programu naprawy miasta i powstrzymania PiS-u. Spodobał się nam pomysł wskazania wspólnego kandydata na prezydenta Bytomia, który był nieskompromitowany udziałem w ekipie prezydenta Koja. I gdy już wspólnie witaliśmy się z gąską okazało się, że w Bytomiu największa partia opozycyjna nie może się dogadać ze swoim znacznie mniejszym parlamentarnym partnerem, który na dodatek w naszym mieście okazał się być podzielony na dwie frakcje. Zaczęła się, więc wielotygodniowa „partia szachów” o to, kto będzie ich wspólnym kandydatem na prezydenta miasta. Czekaliśmy cierpliwie na rozstrzygnięcie, obserwując z niepokojem niezrozumiałe dla mieszkańców Bytomia przepychanki. Aż w końcu „partię szachów” przerwał werdykt „komisji sędziowskiej z Warszawy”, która wskazała, kto będzie kandydatem. Nie został nim kandydat a właściwie kandydatka, o której wcześniej rozmawialiśmy.

Mimo tego zamieszania bytomskie SLD nadal wykazywało wolę kompromisu. Daliśmy tego dowody ustępując w wielu miejscach. Wyraziliśmy zgodę na kandydata wskazanego przez „komisję sędziowską z Warszawy” mimo tego, że uważamy, iż błędem jest wystawienie osoby, która będzie musiała przekonać bytomian, że pomylili się głosując w referendum w 2012 r. Byliśmy gotowi narazić się wojewódzkiemu kierownictwu SLD, które niechętnie patrzyło na nasze negocjacje. I jeszcze zmieniliśmy nasze preferencje personalne. Tutaj muszę się pochwalić, iż byłem gotowy zrezygnować z ustalonej wstępnie dla mnie jedynki na liście kandydatów na radnych w jednym z okręgów wyborczych.

Rozmowa się jednak już nie kleiła. Nasz potencjalny koalicjant uparł się, że to on będzie wyznaczał, kto jest liderem SLD. W zasadzie najlepiej byłoby gdybyśmy zadowolili się, skądinąd pięknym słowem: „dziękuję”. Na to już nie mogliśmy się zgodzić i powiedzieliśmy: przykro nam i do widzenia. Zapytacie, dlaczego tak się stało? Myślę, że nasi negocjacyjni partnerzy stracili wolę zwycięstwa. Są jak smok o wielu głowach, z których każda ciągnie w inną stronę. Chcą już tylko przetrwać. Do tego SLD nie jest już potrzebne.

Jeśli zatem miałbym krótko podsumować nasze bezowocne negocjacje, najpierw z kandydatem-byłym entuzjastą a potem ze smokiem o wielu głowach to muszę ze smutkiem stwierdzić, że Damian Bartyla jest silny przede wszystkim ich słabością.

Wróćmy jednak do bytomskiego SLD. Szczerze chcieliśmy porozumienia, ale teraz jedynie, co możemy zrobić to wystawić samodzielnie listę w wyborach do Rady Miasta i naszego kandydata na prezydenta Bytomia. Jestem szeregowym członkiem SLD i doskonale znam słabości Sojuszu. Mogę, zatem zadać Wam wszystkim pytanie – czy warto?

Comments are closed.