Ostatnia prosta Joe Bidena

W chwili, gdy piszę ten tekst w dalekim Chicago zakończyła się konwencja amerykańskich demokratów, która ostateczne zatwierdziła Kamalę Harris w roli kandydatki na prezydenta USA. Przy okazji Joe Biden pożegnał się z polityką. Pożegnał się symbolicznie, bo prezydentem USA będzie jeszcze do stycznia 2025 r.

Przyznam się, lubię Joe Bidena. Głównie, dlatego że nie jest i nigdy nie był pieszczochem partyjnych elit. Musiał walczyć o swoje nie tylko z przeciwnikami politycznymi, ale także z ostrożną niechęcią elit własnej partii politycznej. Na początku mówili mu, że jest za młody, teraz twierdzą, iż jest już za stary. Pochodzi z jednego z najmniejszych stanów USA, co usadowiło go w pewnym oddaleniu od głównych centrów decyzyjnych Partii Demokratycznej. Jeżeli dodamy do tego legendarną wręcz umiejętność popełniania gaf to mało, kto uwierzyłby jeszcze kilkanaście lat temu, że Joe Biden wprowadzi się kiedyś do Owalnego Gabinetu w Białym Domu. Gdy w 2008 r. Barack Obama zaproponował Bidenowi kandydowanie na wiceprezydenta USA to oprócz niezaprzeczalnych kompetencji w sprawach zagranicznych najważniejszym uzasadnieniem dla tego pomysłu było to, że nikt wtedy nie podejrzewał, że prezydenckie ambicje Bidena mogą być skutecznie zrealizowane. Byli inni, ważniejsi, możniejsi i popularniejsi. Przypomniano mu miejsce w szeregu w 2016 r., gdy jego ówczesny szef prezydent Obama dość obcesowo wyjaśnił mu, że najlepiej, aby przeszedł na zasłużoną emeryturę. Poza tym dla zwolenników Hillary Clinton był za bardzo progresywny, a dla tych, którzy popierali Bernie Sandersa był za mało progresywny.

Stany Zjednoczone musiały doświadczyć historycznej katastrofy, jaką był i nadal jest Donald Trump, aby okazało się, że dobry Bóg zrobił już, co mógł i trzeba było wezwać Bidena. No i Joe Biden pokonał w 2020 r. Donalda Trumpa także wbrew wszystkim gęgaczom z własnego obozu politycznego. Wprowadził się do Białego Domu i okazało się, że nie jest być może błyskotliwym, ale za to solidnym i kompetentnym prezydentem USA. Dla Polski i Europy ważne było również to, że prezydent Stanów Zjednoczonych znowu zaczął być euroatlantycki.

Jestem przekonany, że póki, co Joe Biden jest najlepszym prezydentem, jaki zdarzył się Stanom Zjednoczonym w XXI wieku. Lepszym nie tylko, od Trumpa i młodszego Busha, ale także od Obamy. Barack Obama jest charyzmatycznym przywódcą i świetnie przemawia. Dwa razy wygrał wybory. Ale jako szef amerykańskiego państwa był dramatycznie nieskuteczny, nie licząc wprowadzenia Obamacare. Na usprawiedliwienie Obamy przemawia, co prawda fakt, iż przez większość swoich dwóch kadencji nie miał większości w Kongresie, ale specjalnie się tym nie przejmował i głównie zajęty był kreowaniem swojego pozytywnego wizerunku. Biden za to okazał się, mimo wieku, prezydentem czynu. Niestety z wizerunkiem było gorzej.

Niestety w dzisiejszych czasach wizerunek jest najważniejszy. Gdy rozpoczęła się tegoroczna amerykańska kampania prezydencka okazało się, że nie tyle Trumpowi przybywa zwolenników, ile zwolennicy Bidena mają coraz większe problemy z jego wizerunkiem. Coraz częściej pojawiało się zniechęcenie. Niestety Biden do tych wątpliwości dołożył swoje trzy grosze w najmniej oczekiwanym momencie. Katastrofalna debata z Donaldem Trumpem pokazała, że 82-letni Joe Biden nieudźwiganie ciężaru dynamicznej kampanii wyborczej.

Nawet, gdy zmuszony okolicznościami zrezygnował z ponownego kandydowania Joe Biden zrobił to na swoich warunkach. W piętnaście minut po ogłoszeniu rezygnacji uciął spekulacje na temat nowego kandydata demokratów udzielając poparcia Kamali Harris. Zamknął w ten sposób ewentualny wyścig do nominacji w Partii Demokratycznej zanim zdążył się on na nowo rozpocząć. Tak na marginesie to rezygnując niemalże w ostatniej chwili i stawiając Partię Demokratyczną pod ścianą, oszczędził jej prawie rocznej awantury o następstwo. Na ostatniej prostej swojej kariery politycznej Joseph Robinette Biden jr. znów utarł nosa wszystkim notablom Partii Demokratycznej.

Do dnia wyborów prezydenckich w USA zostało nieco ponad dwa miesiące i wiele jeszcze może się zdarzyć, ale niewątpliwe w demokratów wstąpiła nowa nadzieja. A jak wiadomo nadzieja obala mury i kruszy skały. Na dokładkę okazało się, że głównym wrogiem Donalda Trumpa jest …. Donald Trump. Mimo wysiłków republikańskiego otoczenia coraz bardziej widać, że to, co opowiada Trump nie jest tylko „kampanijnym” gadaniem, ale chorą wizją USA serwowaną na poważnie. Z niezbędną, zatem ostrożnością twierdzę, że Kamala Harris wygra listopadowe wybory. Będzie to z jeden strony potwierdzenie mądrości i przenikliwości Joe Bidena, a z drugiej dowód, że czasami po prostu trzeba znaleźć się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Jak to mawiał Winnetou? Howgh!

One Response to “Ostatnia prosta Joe Bidena”

  1. Owszem Obama jest przereklamowany od przyznania nobla po koniec prezydentury. Ale trzeba docenić rewolucję w ubezpieczeniach zdrowotnych choć nadal są one dalekie od europejskich standardów. Mam wrażenie , że względna skuteczność Bidena to efekt dobrania zgranej ekipy rządzącej co nie musi być zasługa samego Bidena. Kierownictwo Demokratów otrząsnęło się po porażce Clintonowej. Zachowują się pragmatycznie i dosyć skutecznie. Czy to wystarczy do sukcesu Kamali ? Zobaczymy. Najtrudniejsze dopiero przed nią

Leave a Comment