SLD i reszta świata

Aby napisać o sytuacji w SLD po wyborach musiałem poczekać aż minie tam pierwszy powyborczy szok.

Sojusz Lewicy Demokratycznej poniósł klęskę największą w swojej historii. Działacze tej partii boleśnie przekonali się, że wymyślona niegdyś przez Aleksandra Kwaśniewskiego koncepcja wspólnego frontu lewicy jest jedyną właściwą drogą. Nurt braku zgody z tą ideą Kwaśniewskiego był w SdRP, a potem w SLD zawsze obecny. Póki jednak SLD odnosiła sukcesy przeciwnicy wspólnych list wyborczych siedzieli cicho. Sytuacja zmieniła się, gdy notowania zaczęły spadać. Grzegorz Napieralski stanął na czele działaczy, którzy uważali, że istnieje coś takiego jak żelazny elektorat SLD i nie należy się nim dzielić. Byli oni przekonani, że robienie polityki to jedynie zbiór chwytów propagandowych i wystarczy czekać, aż sukces wyborczy sam spadnie do koszyka jak dojrzałe jabłko. To była istota sporu między Wojciechem Olejniczakiem a Grzegorzem Napieralskim. Lista Lewicy i Demokratów w 2007 r. była właśnie próbą odbudowania politycznej pozycji lewicy w oparciu o stary pomysł Kwaśniewskiego. Z perspektywy wyborów tegorocznych była to próba udana. Wtedy zdobyto 53 mandaty poselskie, dziś jedynie 27 (wliczając jeden utracony już po wyborach). Ale ten pomysł wiązał się z inną niż w tym roku techniką budowy list kandydatów. Według Napieralskiego listy wyborcze miały być zarezerwowane dla krewnych i znajomych królika. To miało starczyć. Oczywiście nie starczyło.

Tej jasnej diagnozy wielu liderów SLD, (chociaż powodów klęski było jeszcze parę) zdaje się nie przyjmować do wiadomości. Od Kongresu SLD w 2004 r., na którym Józef Oleksy wygrał konkurencję o przywództwo z Krzysztofem Janikiem, większość moich partyjnych kolegów zdaje się wyznawać zasadę, według której to nic nie szkodzi, że na dworze szaleje śnieżna zadymka, ważne, iż na partyjnych zebraniach świeci słońce. Czołowym zwolennikiem tego kursu stał się i jest do dzisiaj Grzegorz Napieralski. Półgębkiem deklaruje, że złoży rezygnację, przyjmując odpowiedzialność za błędne decyzje, ale z drugiej strony zupełnie nie poczuwa się do autorstwa klęski wyborczej. Jego zdaniem przewodniczący był doskonały, to drużyna była zła. Można z tego wyciągnąć wniosek, że szefa trzeba pozostawić, a wymienić drużynę.

Im szybciej SLD na nowo zdefiniuje i uporządkuje swoją sytuację tym większą ma szansę na przetrwanie i powrót do politycznej pierwszej ligi. Im dłużej działacze SLD będą zajmowali się życiem wewnątrzpartyjnym, poklepując się wzajemnie mówiąc: „trzymajmy się” oraz „będzie lepiej”, tym szansa ta będzie mniejsza. Dlatego to całe gadanie moich kolegów o rozruszaniu partii uważam za bezcelowe. Partia polityczna po klęsce wyborczej powinna skupić się na rozruszaniu swoich potencjalnych wyborców. Zebrania struktur partyjnych to nie proteza demokracji. Ona nie zastąpi rzeczywistego otwarcia na Polaków i ich problemy.

Myślę, że w tej chwili jest w SLD tylko dwóch liderów, których autorytet i wspólne działanie może uratować partię, do której należę. To Ryszard Kalisz i Leszek Miller. Jeśli nadal będą się ustawiać bokiem do rzeczywistości i pozostawią pole do działania dla różnych partyjnych spółdzielni to nie ma dla SLD ratunku. A szkoda, bo, i tutaj zacytuję sam siebie: pokonać Platformę Obywatelską można tylko z lewej strony.

Comments are closed.