Leonid Breżniew – bohater IPN-u
Dwa tygodnie temu obchodziliśmy w Polsce 30 rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Z tej okazji telewizja, radio i prasa zostały zaludnione przez historyków z Instytutu Pamięci Narodowej, którzy z uporem twierdzą, że nie groziła nam wtedy interwencja wojskowa ZSRR, a generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny z bezsilnej gorliwości. Logiczną kontynuacją tej tezy jest idiotyczny wniosek, że wielkim zwolennikiem „Solidarności”, największym przyjacielem polskiego dążenia do wolności i demokracji, a co za tym idzie demontażu Układu Warszawskiego i radzieckiej strefy wpływów był … ówczesny sekretarz generalny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Leonid Breżniew.
Nie ulega wątpliwości, że stan wojenny był tragedią. Nie ulega wątpliwości, o czym nie lubi wspominać Wojciech Jaruzelski, że był próbą utrzymania komunistycznej dyktatury w Polsce. Nie ulega wątpliwości, że przyniósł śmierć niewinnym ludziom. Warto jednak czasami porównać liczbę tych ofiar z liczbą ofiar innego generała – Augusta Pinocheta. Przywołuję Pinocheta, ponieważ dla wielu polskich prawicowych przeciwników Jaruzelskiego ten chilijski caudilio jest wzorem godnym naśladowania. Jaruzelskiego i Pinocheta różni to, iż ten drugi z góry założył, że nie oszczędzi swojemu narodowi żadnych ofiar. Nigdy za nic nie przeprosił, a jak się później okazało zadbał także o stan swojego szwajcarskiego konta. Oczywiście niczego to nie usprawiedliwia i nie przywróci życia górnikom z „Wujka”, ale warto o tym pamiętać.
Wróćmy do Leonida Breżniewa. Był przywódcą stojącym na czele totalitarnego, światowego mocarstwa. Dla historyków z IPN-u był najwyraźniej także gołąbkiem pokoju, który zgodziłby się na rozbiórkę komunistycznego ustroju w Polsce. Zgodziłby się na wyjęcie pierwszej cegły z gmachu radzieckiej dominacji.
Koncepcja, że w 1981 lub 1982 r. Leonid Breżniew i jego kompanii spokojnie przyglądaliby się demontażowi ich ulubionej radzieckiej czasoprzestrzeni jest jak ponury dowcip z marnego kabaretu. Dziś historycy z IPN-u takimi ponurymi dowcipami karmią polską młodzież.Breżniew to nie Michaił Gorbaczow, który w 1986 r. oświadczył zdumionym przywódcom krajów tzw. demokracji ludowej, że nie będzie już siłą bronić radzieckiej dominacji, czego zresztą do dzisiaj nie mogą mu w Rosji zapomnieć.
Jest faktem, że w 1981 r. w Moskwie bardzo się ucieszyli, że Jaruzelski wprowadził stan wojenny i zdjął z nich konieczność podjęcia decyzji. Jest faktem, że scenariusz inwazji wojskowej w Polsce był dla nich nieatrakcyjnym rozwiązaniem. Ale to nie zmienia faktu, że armie Układu Warszawskiego były do inwazji gotowe. Gdyby w grudniu 1981 r. w Polsce nie było stanu wojennego, na wiosnę 1982 r. te armie ruszyłyby zrobić w Polsce porządek. Dlaczego? Bo bez stanu wojennego, na wiosnę 1982 r. Jaruzelski musiałby wybrać inną drogę tą, którą wybrał w 1989 r. w zupełnie innej sytuacji politycznej. Czy Leonid Breżniew i jego otoczenie położyliby uszy po sobie i taką decyzje zaakceptowali? Oczywiście, że nie.
Scenariusz wiosny 1982 r. byłby przerażająco prosty. Radzieckiego, czechosłowackie i enerdowskie czołgi pojawiłyby się na polskich ulicach. Pewnie znaleźliby się ludzie w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, którzy chętnie zastąpiliby Jaruzelskiego i usłużnie podziękowali Kremlowi za inwazję w obronie komunistycznej dyktatury. Pewnie znaleźliby się w Ludowym Wojsku Polskim generałowie, którzy w imię honoru polskiego oficera, podjęliby daremny trud obrony tej kulawej państwowości, którą wtedy posiadaliśmy. Karty polskiej historii znowu zapisane zostałyby kolejnymi bohaterskimi czynami. Demokratyczny świat poprzestałby na papierowych protestach. Taka była logika zimnej wojny.
Jakże łatwo dziś ubolewać, że odzyskaliśmy wolność i demokrację bez kolejnego przegranego powstania. I zdaje się to najbardziej uwiera dziś wszystkim, którzy chcą koniecznie udowodnić, że ZSRR biernie oczekiwałby na upadek komunizmu w Polsce. Za każdym razem, gdy czytam, że Wojciech Jaruzelski kłamie mówiąc o zagrożeniu radziecką inwazją, słyszę z zaświatów szatański śmiech Leonida Breżniewa.