Przeczytałem „Balladę o śpiącym lwie”

Przeczytałem książkę. Nie odsłuchałem z audiobooka, przeczytałem analogowo. Przeczytałem książkę Agaty Listoś-Kostrzewy pt. „Ballada o śpiącym lwie” wydaną w Serii Reporterskiej przez wydawnictwo Dowody na Istnienie Fundacji Reporterów. To pozycja o Bytomiu, zatem jako bytomianin postanowiłem skreślić kilka zdań komentarza. Nie poważę się nazwać swojego tekstu recenzją, raczej jest to zapis mojego pierwszego wrażenia po lekturze.

Jeśli ktoś kupił dzieło Agaty Listoś-Kostrzewy i oczekiwał sążnistej historii miasta to się zawiódł. Ale ja tego nie oczekiwałem. Liczyłem na reportaż o mieście, o mieszkających tu ludziach i ich sprawach. Nie zawiodłem się. Książka pochodzi ze stajni reportażowej Filipa Springera, musi zatem być to wizja upadku miasta przemysłowego i postępującej katastrofy. Taki już urok prac związanych ze Springerem, zgodnie z zasadą lepiej już było. Oczywiście dużo w tym prawdy. Wiele rzeczy w Polsce zakończyło się boleśnie i nieodwracalnie, ale życie toczy się dalej i warto to też zauważyć.

I.

Początkowo obruszyłem się na fakt, że „Balladę o śpiącym lwie” napisała osoba spoza Bytomia. Przecież, aby pisać o Bytomiu trzeba znać kontekst i środowisko. Łatwiej wtedy zweryfikować informacje, odcedzić emocje. Ale z drugiej strony może lepiej, że autorka nie jest bytomianką. Jej reportaż stał się dzięki temu pozbawiony histerycznych emocji. Nie był pisany na klęczkach.

Nie bardzo odpowiada mi rwana chronologia książki Agaty Listoś-Kostrzewy. Coś, co pewnie świetnie sprawdzałoby się w powieści, w reportażu jest nieco męczące. Ale muszę przyznać – po zakończeniu lektury wydało mi się to na tyle dobre, że pozwoliło przetrzymać niewątpliwe dłużyzny w tekście.

II.

„Ballada o śpiącym lwie”, jak wspomniałem wcześniej, to nie historia miasta, to opowieść o Bytomiu przez pryzmat wieloletniej działalności górniczej i hutniczej. To opowieść o przekleństwie, ale i jednocześnie źródle dobrobytu, jakim były dla Bytomia kopalnie i huty. Przy okazji, nie wiem czy celowo, autorka rozprawiła się z mitem krążącym od lat w przestrzenie publicznej, według którego szkodliwa dla środowiska naturalnego działalność górnicza i hutnicza to efekt okresu Polski Ludowej. Wcześniej mimo istniejących kopalń i hut Bytom miał być krainą gdzie trawa była zielona a woda czysta. Degradacja środowiska w naszym mieście to proces, który rozpoczął się znacznie wcześniej niż w 1945 r. Prawdą jest natomiast, że na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku zmieniła się skala degradacji środowiska naturalnego, podobnie zresztą jak w innych tego typu regionach w całej Europie. Powtarzam – nie wiem czy był to celowy zabieg autorki, ale nawet, jeśli stało się to niechcący to cześć jej i chwała za obiektywne spojrzenie.

III.

Zabrakło mi w „Balladzie o śpiącym lwie” pogłębionego spojrzenia na to, co działo się w Bytomiu po roku 1945. Nie chodzi o geopolitykę i jej konsekwencje, ale o wymiar ludzki tych czasów. Odniosłem wrażenie, że dla autorki ten czas to rodzaj czarnej dziury. Być może to efekt optyki ze stajni Springera, założenia, że powinien to być czas postępującego upadku i degradacji miasta. Owszem, wielu Górnoślązaków opuściło wtedy Bytom, ale przez blisko czterdzieści lat nasze miasto przyciągnęło najpierw wysiedleńców z kresów wschodnich a potem ludzi z całej Polski, szukających tu lepszego losu. Warto byłoby ich też zauważyć, bo to oni tworzyli to miasto po roku 1945. Wbrew temu, co sugeruje autorka, szczególnie lata siedemdziesiąte XX w. to nie był czas wyłącznie ruchów górotworu i wyjazdów w ramach łączenia rodzin do RFN. Autorka mogłaby zauważyć, iż przez wiele powojennych lat Bytom był miejscem gdzie, jak na przaśne lata PRL-u lepiej i dostatniej się żyło. Agata Listoś-Kostrzewa kwituje to jednym cytatem z wypowiedzi prof. Andrzeja Kowalskiego a przecież to klucz do historii miasta.

IV.

A teraz didaskalia. Z części współczesnej reportażu można odnieść wrażenie, że rewitalizacja zabudowań po Elektrociepłowni Szombierki to najważniejszy problem naszego miasta. Pisałem już parę razy o tej sprawie także po raz kolejny tylko zwrócę uwagę, iż wiele się mówi tym jak w tej sprawie wydać spore publiczne pieniądze, ale nadal niewiadomo, w jakim celu.

Rozbawił mnie obecny prezydent Bytomia Mariusz Wołosz, który dramatycznie podkreśla w rozmowie z autorką, iż zdecydował się startować w wyborach prezydenckich, bo chciał walczyć z mafią śmieciową. Poznałem Mariusza Wołosza prawie 30 lat temu i wydaje mi się, że od początku naszej znajomości chciał być prezydentem Bytomia. Wtedy jeszcze mafia śmieciowa po Bytomiu nie grasowała.

Profesor Piotr Obrączka, skądinąd mądry i sympatyczny człowiek, do dzisiaj nie może przeboleć, że przez osiem lat, najdłużej po roku 1990, prezydentem Bytomia był przedstawiciel lewicy Krzysztof Wójcik. Autorka tej aluzji profesora pewnie nie wychwyciła, ale ja owszem.

Natomiast następca Krzysztofa Wójcika na funkcji prezydenta miasta Piotr Koj z Platformy Obywatelskiej zaskoczył mnie samokrytycznym stwierdzeniem, iż kampania promocji miasta z czasów jego urzędowania była „wizerunkową katastrofą”. Gdyby nie rządy jego następcy Damiana Bartyli mógłbym dodać, że katastrofą było całe sześć lat prezydentury Koja.

V.

Gdy zamknąłem książkę Agaty Listoś-Kostrzewy poczułem niedosyt. Obraz Bytomia opisany na kartach jej reportażu wydał mi się nieodbiegający od standardu postrzegania naszego miasta. Ja chciałbym czegoś więcej. Chociaż, przyznam szczerze – to fajnie, że ktoś napisał 450 stron o Bytomiu. Przestało być anonimowe.

Chętnie przeczytałbym aneks do „Ballady o śpiącym lwie” opowiadający o przełomie wieków XX i XXI. To wtedy załamało się w Bytomiu i faktycznie odeszło w niebyt górnictwo i hutnictwo. Źródło jednocześnie sukcesów i nieszczęść. Te kilka lata były w Bytomiu sceną niezwykle dramatycznych wydarzeń, które błyskawicznie popadły w zapomnienie. Tyle, że pisząc o tamtych czasach trudno będzie dziś oddzielić propagandę od rzeczywistości. Może kiedyś to się zmieni i kogoś zainteresuje.

Comments are closed.